Kilka metrów kwadratowych. Monika ma już dość swojego losu. Marzy, żeby umrzeć. Żeby nic ją już nie bolało. W tym czasie rozochocony mężczyzna miażdży jej drogi rodne kijem od szczotki. Wszystko w akompaniamencie dzikiego śmiechu, który dziewczyna najpewniej zapamiętała do końca życia.
Oto historia jednego z najbardziej brutalnych gwałtów we współczesnej historii Polski. Przez dziesięć dni 26-latka była torturowana, a trzech zwyrodnialców doprowadziło ją do bólu, którego nie sposób sobie wyobrazić.
Gdzie jesteś, córeczko?
Czy wsiadając do autobusu możemy narazić się na spotkanie z wyjątkowo okrutnymi zwyrodnialcami? Historia 26-letniej Moniki pokazuje niestety, że nigdzie nie powinniśmy czuć się bezpieczni. Dziewczyna dobrowolnie poszła do mieszkania swojego przyszłego oprawcy, ale nigdy nie zgodziła się na katusze, które tam przeszła.
Monika była ładną, szczupłą brunetką mieszkającą w Łodzi, a pochodzącą ze Zgierza. Jak podkreślają jej znajomi, zawsze była pełna uśmiechu, energii i pozytywnego nastawienia do życia. Bardzo lubiła ludzi, a jej zaufanie do nich było praktycznie bezgraniczne. Miała swoje problemy. Najpierw ciężka choroba antyimmunologiczne, później udar. Załamała się, popadła w alkoholizm. Jej silna wola i chęć życia pozwoliła pokonać nałóg.
Gdy pan Dariusz zgłaszał zaginięcie przybranej córki, policjanci nie chcieli tego słyszeć. Dla nich najważniejsze było to, że niesforna dziewczyna znów wpadła w cug. Nawet nie mieli zamiaru podjąć dochodzenia, chociaż po kilku dniach zaczęli również pracować nad sprawą. Godziny mijały, a w tym czasie, w niedalekiej dzielnicy Łódź – Zarzew trwał horror niewinnej kobiety.
Pragnęła umrzeć, byle nic więcej nie czuć
19 lipca 2017 roku podróżujący autobusem miejskim w Łodzi cieszyli się latem. Monika, która mieszkała na Dąbrowie najpewniej jechała do domu. Mieszkała tam wraz z kolegą, którego poznała na odwyku. W trakcie jazdy dosiadł się do niej przystojny mężczyzna, Tomasz K. Po chwili rozmowy zaproponował dziewczynie, że udadzą się do jego mieszkania. Chwalił się, że organizował tam świetne imprezy ze znajomymi, kusił miłym wieczorem spędzonym w gronie młodych, uśmiechniętych ludzi.
Do mieszkania Tomasza, który odziedziczył mieszkanie po wujku przyszły jeszcze Grzegorz K. oraz Sebastian T. Po chwili rozmowy Monika uznała, że średnio czuje się w towarzystwie samych mężczyzn. Najpierw pytała czy przyjdą koleżanki, a później postanowiła wyjść. Bezskutecznie.
Jeden z oprawców uniemożliwił jej wyjście z domu. Kazał siedzieć i pić. Monika wlewała w siebie hektolitry alkoholu, a zwyrodnialcy zaczęli swój festiwal tortur. Ciągnęli ją za włosy i bili. Bez przerwy poniżali, opluwali, kopali i przypalili papierosy. Jeden z nich wyciągnął przyrodzenie i zgwałcił dziewczynę. Reszcie się to spodobało i zaczęli po kolei brutalnie kopulować z Moniką, bez jej zgody. Gwałty przerywali tylko groźbami, że zabiją ją i jej rodzinę. Nie chcieli przestać, choć dziewczyna cały czas krzyczała. Nikt nie słyszał…
Nikt tak nigdy nie cierpiał
Monika przestała liczyć dni. Za oknem widziała tylko znajomy sklep, który odwiedzała gdy była „na wolności”. W mieszkaniu śmierdziało wódką. Czuć było przemoc i strach. Cały czas półnaga drżała na podłodze, by żaden z zalanych trupa zboczeńców nie przypomniał sobie o niej. Niestety, co jakiś czas mężczyźni gwałcili dziewczynę, używając do tego różnych narzędzi. To prawdopodobnie kij od mopa rozerwał jej drogi rodne i odbytnicę. Dziewczyna była już jednak ledwo przytomna. Jej organizm nie chciał czuć tego, czego nie powinien czuć żaden żywy organizm. To był ból, którego nie sposób opisać.
Tomasz, Grzegorz i Sebastian pilnowali, aby Monika czasem nie uciekła. Dwóch siedziało przy niej non-stop, a jeden wychodził. Najpewniej po alkohol, bo po co innego? Po kilku dniach 26-latka przestała już nawet krzyczeć, bo nie chciała tracić sił. Uznała, że nikt jej nie zauważy i błagała o koniec męki. Na jej ciele pojawiły się ropiejące rany, przestała być atrakcyjna dla oprawców. Ci patrzyli tylko jak chodzi na czworaka i śmieli się z jej cierpienia.
Po 10 dniach kazali jej „wypierdalać”. Nie uciekła, wbrew informacjom niektórych mediów. Nie byłaby w stanie. Po prostu zwyrodnialcy uznali, że nie chcą trzymać „truchła” w domu. Otrzymała pożegnalny cios w twarz i ostrzeżenie, że jeżeli piśnie choć słowem, to ją zabiją. A następnie jej rodzinę.
Wróciła, by znów odejść
Monika dotarła do domu, do którego miała 300 metrów. Lekarze do dziś zastanawiają się w jaki sposób była w stanie jeszcze funkcjonować. Jej współlokator natychmiast wezwał jej matkę, jednak ta nic nie mogła wyciągnąć od córki.
– Byłam na imprezie i piłam alkohol. Nic więcej – mówiła przygaszona dziewczyna, gdy bliscy pytali ją o ostatnie dni. Każdy czuł, że coś jest nie tak. Że Monika kłamie i kogoś chroni. To samo powiedziała policjantom, którzy odwiedzili ją od razu po zajściu. Spisała oświadczenie, że wszystko z nią dobrze i nikt jej niczego złego nie zrobił. W głębi duszy chciała z siebie wszystko wykrzyczeć, ale bała się o swoją rodzinę. O siebie już nie, bo co gorszego mogli jej zrobić? Nawet śmierć nie była tak okrutna jak to, co przeszła przez ostatnie tygodnie.
Matka dziewczyny, Katarzyna postanowiła, że sama sprawdzi co się u niej dzieje. Już na klatce poczuła przeraźliwy zapach – rozkładającej się tkanki. Pod prysznicem, gdy pomogła myć się Monice dostrzegła wielkie, ropiejące rany. Wezwała karetkę, a dziewczyna pojechała do szpitala.
Mamo, chroń się przed nimi!
Monika chciała wszystko powiedzieć Katarzynie. Cały czas powtarzała jednak, że milczy dla jej dobra, że na pewno coś jej zrobią, że są już w Zgierzu i czekają na powrót matki. Próbowała oszukiwać ratowników medycznych, że wszystko jest ok. Do karetki weszła o własnych siłach. W szpitalu natychmiast podłączono ją do respiratora i podjęto decyzję o operacji.
Konająca Monika w końcu zdecydowała się powiedzieć o wszystkim swojej mamie. Wstrząśnięta i przerażona Katarzyna podała policjantom adres Tomasza K. Ten był zaskoczony wizytą policji i aresztowaniem. W śledztwie zeznał, że rzeczywiście uprawiał seks z Moniką, jednak ta „na wszystko się zgodziła”. Prokuratorzy nie podeszli do sprawy poważnie. Dwójkę z oprawców zamknęli w areszcie pod zarzutem gwałtu, a trzeci dostał dozór policyjny. Dopiero interwencje na szczeblu rządowym i naciski mediów sprawiły, że szefostwo prokuratury w Łodzi zostało odwołane, a sytuacja zaczęła być analizowana – krok po kroku.
Monika w końcu przestała mówić. Rozumiała, ale mogła już tylko oddychać. 19 sierpnia 2017 roku skończył się jej koszmar. Zmarła w szpitalu, miesiąc po gehennie, którą przeżyła.
Siedem miesięcy śledztwa
Prokuratorzy wraz z policją przez siedem miesięcy prowadzili nadzorowane przez Ministerstwo Sprawiedliwości śledztwo. Zmieniła się kategoria czynów. Zamiast gwałtu, trzech zwyrodnialców – Tomasz K., Sebastian T. i Grzegorz K. usłyszeli zarzuty zbiorowego gwałtu ze szczególnym okrucieństwem, pozbawienie wolności, dręczenie i spowodowanie obrażeń ciała, które doprowadziły do zgonu. Choć początkowo domagali się 25 lat, to zmiany w prawie sprawiły, że śledczy zażądali dożywocia. Mieszkańcy Łodzi i Zgierza, którzy gromadzili się 26 września 2018 roku pod gmachem łódzkiego Sądu Okręgowego domagali się samosądu. Krzyczeli „dajcie ich nam!”. Tłum najpewniej rozszarpałby przestępców, którzy do końca procesu nie czuli skruchy.
W czasie śledztwa wyszły na jaw wszystkie fakty, również to, że policjanci nie chcieli wszcząć poszukiwania Moniki. Prokuratura uznała jednak, że nie doszło tam do zaniedbań ujętych w kodeksie prawa.
Jeżeli chodzi o proces trójki gwałcicieli, to Sąd wyłączył jawność procesu ze względu na brutalność. Śledczy wskazywali jednak na obrzydliwe zdjęcia, które robili Monice oskarżeni. Co więcej, prowadzący dochodzenie podkreślali, że żaden z nich nie czuł się odpowiedzialny za to przestępstwo i zeznawał ze spokojem, jak każdy normalny człowiek. W toku postępowania biegli psychiatrzy określili, że cała trójka jest zdrowa, a w momencie czynu była poczytalna. 8 czerwca 2020 roku Sąd skazał wszystkich na 25 lat pozbawienia wolności i wypłacie 250 tysięcy zadośćuczynienia na rzecz rodziny dziewczyny. Wyrok nie jest prawomocny, a obrońcy złożyli apelacje.
Po usłyszeniu wyroku Sebastian T. zaczął płakać. W nieoficjalnych rozmowach policjanci podkreślali, że to nie z powodu skruchy – brutalny gwałciciel przestraszył się po prostu więzienia. Aż żal, że tak późno…
Autor: Marcin Lewicki